1964
reż. Alfred Hitchcock
A więc Hitchcock. Kwintesencja pewnej epoki kina. A może w
ogóle kina. Świat sztucznych makiet, tylnych projekcji, taniego freudyzmu i
kobiet, które wyglądały jak obleczone w świetnie skrojone garsonki anioły, a w
środku były czarne jak smoła. Kobiet, które należało naprawić.
Zepsuta kobieta ma dziecinną buzię Tippi Hedren. Nie wiemy
tego od początku, bo w pierwszej scenie widzimy ją filmowaną od tyłu, jako tak
zwaną „brunetkę z nogami”. Dopiero parę chwil później w pięknej scenie
odbarwiania włosów, pokazuje się nam jako najniewinniejsza z blondynek. Jest
przyzwoita aż do bólu. Pewnie dlatego, że jej szorstka, wyzbyta uczuć matka
frazę „porządni ludzie” odmienia przez wszystkie przypadki. Dlaczego jednak
Marnie, skromna, pracowita, obciągająca spódniczkę Marnie okrada sejfy swoich
pracodawców? Mężczyzna, który podejmuje się odpowiedzieć na to pytanie, a tym
samym naprawić zepsutą kobietę to Sean Connery. Młodsza, a co ważniejsze
pozbawiona wąsów wersja Rhetta Butlera na co dzień ma biuro i wielki sejf (a jakże),
a wieczorami zaciekle zgłębia zoologię, bada instynkty zwierząt, a zwłaszcza
zwierzęcych kryminalistów. Według niego „samice odgrywają znaczącą rolę jako
drapieżniki.” Ma już doświadczenie w ujarzmianiu dzikich zwierząt, swego czasu
oswoił niejaką Sophie: „Czego ją pan nauczył? – Zaufać mi. – Tylko tyle? – To
bardzo dużo jak na jaguara.”
I tak wkraczamy do świata, gdzie mężczyzna trzyma kobietę
pod brodę, a ona odgięta do tyłu trzepocze rzęsami. Gdzie żona odprowadza męża
do drzwi, całuje lub daje się całować i stoi w zamyśleniu, aż ten odjedzie.
Gdzie mąż mówi „Jeśli cię opuszczę, będę kryminalnie i moralnie
odpowiedzialny” i wcale nie żartuje. Gdzie każda psychiczna anomalia musi rezonować z kolorem
czerwonym, burzą z piorunami oraz wypchanymi zwierzętami. Gdzie z ekranu lecą
frazy:
„Nie wierzę w szczęście. –
A w co wierzysz? – W nic.”
„Walczę z potężną chęcią, by cię wysłać do piekła.”
„Chcę się trochę odświeżyć. – Jesteś wystarczająco świeża.”
„Wiem kim jestem! – Wątpię, że wiesz, Marnie. Kimkolwiek jesteś,
kocham cię.”
„Nie znoszę niczyjej troski!
– Niczyjej, czy tylko mojej? - Twojej, ty... mężczyzno.”
Ten film trudno dziś oglądać
bez cudzysłowu, bo wszystko tu jest archaiczne, każdy plener szeleści tekturą,
nawet napisy początkowe trącą... no nie wiem... czymś sprzed wojny? Wciąż nie
mogę uwierzyć, że „Marnie” powstała w pięć lat po „Do utraty tchu” Godarda,
wydaje się, że to zupełnie inna epoka kina. A jednak obcując z naiwnymi,
celuloidowymi snami o porywach serc, młodzieńczych traumach, stuprocentowych
mężczyznach i stuprocentowych kobietach odczuwam tak potężną przyjemność
obcowania z kinem, z samą istotą kina, że muszę się poddać. Ta przyjemność
obraca w pył wszystkie piętra mojej ironii wobec „Marnie” i każe mi powtórzyć
za główną bohaterką „Drogi Alfredzie, you Freud me Jane”.